HYDEPARK > WSPOMNIENIA JEZUSA




1. Spotkanie młodzieży z papieżem.

Na pierwszym roku w Łebie siedzieliśmy sobie w kilka osób (ja, Robert Samoraj, Michał Sadowski, Witek (bodajże) Seklecki oraz zapewne jakieś niewiasty z grupy "radioaktywnej" C14 (dla niewtajemniczonych: C14 - promieniotwórczy izotop węgla wykorzystywany w datowaniu radiowęglowym) porą popołudniowo-wieczorową, maj to był zimny więc Saska Kępa nie pachniała jeszcze szalonym, zielonym bzem, rozgrzewając się napojami o niezerowej zawartości etanolu oraz siarki (lało się do korpusu to, co było, tylko Michał gustował wyłącznie w Martini, od czego zyskał na krótko przydomek "francuski piesek", w Bocheńcu już był normalny), gdy nagle, choć niespiesznie i, jak to określał Słomka w innych wspomnieniach, "zygzakując" od strony ośrodka w kierunku toni Bałtyku pomknęła postać rodzaju męskiego (nazwiska nie pomnę) w kąpielówkach i z ręczniczkiem niedbale przerzuconym przez ramię. Patrząc wiele mówiącym o wcześniejszej konsumpcji wzrokiem na zadziwionych nas z wyrzutem wybełkotał:
- No co??? Być nad morzem i nie widzieć papieża???


2. Nie tylko dziki ryją zawzięcie.

Mętnie pamiętam jakieś zajęcia na wydmach, gdzie jeden z asystentów z niekłamaną pasją rozprawiał o rzekomo występujących w tej okolicy kopalnych pyłkach dębów (albo pyłkach kopalnych dębów - nie pamiętam, co było kopalne, ale któreś z dwojga). Ktoś ze słuchaczy wziął się i się przejął i rozpoczął nerwowe i systematyczne przekopywanie zbocza.
- Czego pan szuka? - padło ze strony prelegenta.
- No... żołędzi. - odpowiedział niedoceniony student.


3. Pierwsza przygoda gastronomiczna typy "My kopytki nie psiedajemy".

Wracając z wyżej wymienionego kurortu (czytaj Łeba) uniwersyteckimi autokarami zatrzymaliśmy się gdzieś na popas. W przyparkingowym lokalu marki GS, w składzie osobowym jak w przypowieści nr 1, zamówiliśmy po schabowym, fryty i ogórki małosolne, a że przyzwoity człowiek na sucho nie trawi, to i piwo zostało zapotrzebowane. Co istotne: nie był to przybytek samoobsługowy. Młode dziewczę, które przyjmowało zamówienie przybiegło do nas po pewnej chwili z dojmującym żalem w oczętach:
- Schabowe już wyszły. Czy może być mielony?
Cóż było począć na takie dictum i w obliczu głodu. Przystaliśmy. Dyskutując (zapewne o kredzie jeziornej i tiksotropii) oczekiwaliśmy na ziszczenie się zamówienia. W jakiś czas później uprzejma kelnerka doniosła nam, że i ogórków małosolnych brak, więc nasze zmielone schabowe będziemy konsumować w towarzystwie pomidora z cebulą.
Radość nasza była wielka na widok panienki niosącej dymiące talerze. A po tej euforii nastąpiło równie niezmierzone zdziwienie na widok gniecionych ziemniaków w roli frytek.
- Panowie się tak na wszystko zgadzali, więc pomyślałam, że nie muszę już mówić, że frytek też nie ma.
A w roli piwa wystąpiło... piwo (dla Michała była cola, bo dla niego w tamtym czasie z procentem to mogło być tylko Martini).


4. Jakże wiele mówiąca o kunszcie kulinarnym p. Hatys przypowieść gastronomiczna druga.

- Smacznego - powiedziała głośno i z wyraźnym zadowoleniem z siebie p. Hatys wchodząc któregoś razu na stołówkę w trakcie obiadu.
- Nie szkodzi - równie głośno i wyraźnie odpowiedział (chyba) Robert Samoraj.


5. Grunt to zdrowy rozsądek.

Zrodziła się w pewnym towarzystwie (ale chyba nie przetrwała) "nowa świecka tradycja" świąteczna kultywowana na wyjazdach. A mianowicie: solenizant lub jubilat był obdarowywany prezentem tyleż praktycznym, co nieporęcznym ze względu na swe gabaryty i ciężar. Oczywiście delikwent miał obowiązek dowiezienia tegoż podarku do Warszawy. W Bocheńcu ktoś (coś mi się kojarzy z Michałem lub Otkiem, ale może niesłusznie) został uhonorowany betonowym słupkiem kilometrowym. Natomiast po drugim roku na wiertnictwie w Lublinie inny ktoś został obdarowany 45-kilowym zużytym gryzerem (to taki świder z kółkami zębatymi na jednym końcu i stożkowym gwintem na drugim) pozyskanym od wiertaczy metodą "za paczkę fajek" lub coś w podobie. Podczas hucznego świętowania rocznicy lub imienin (zresztą jakie ma znaczenie, co się świętowało, skoro wyznawaliśmy zasadę, że "Już sam fakt posiadania pełnej flaszki jest świętem i najlepszą okazją, aby ją opróżnić.") w akademiku KULu (bo w takowym nas zakwaterowano) żelastwo wyleciało przez okno z n-tego piętra tegoż budynku i zakotwiczyło na trawniku jakiś metr poniżej poziomu gruntu. I cóż w tym ciekawego. A no to, że na drugi dzień podczas deburdelizacji pokoju, w którym odbywała się feta, ktoś wyrzucił jakiś papierek przez okno i otrzymał solidną burę od współbiesiadników:
- No co ty robisz??? Oszalałeś??? A jak byś kogoś trafił w głowę???


6. Trzy krótkie anegdotki wydziałowe:

a) Radwański lubił rozpoczynać i kończyć dany temat w ramach jednego wykładu. Raz mu nie wyszło.
Po tradycyjnym "E, witam Państwa serdecznie" oznajmił:
- Dziś wrócimy sobie do lessssu.
Głos z sali:
- O, Jezzzzu.

b) Radwański zwykł suto okraszać swoje wykłady slajdami. A że czuły był na punkcie jakości ich prezentacji, dało się czasem słyszeć:
- Panie Adasiu (prezenter slajdów), proszę podostrzyć.
Po odbyciu kilku wykładów audytorium było już tak wyczulone i zatroskane o odpowiedni poziom prezentacji, że przy dostrzeżeniu choćby najmniejszej niedoskonałości obrazu cała sala ryczała:
- Panie Adasiu, proszę podostrzyć.
 
c) Niejaka p. Cieśla specjalnie żartów nie lubiła. Dlatego do szału doprowadziła ją razu pewnego powieszona na drzwiach auli przed egzaminem (wiadomo z czego, a kto nie wie, niech pyta Tomka Słomkę) kartka z jakże wiele mówiącą i pasującą do sytuacji sentencją: "Ave, Cieśla, morituri te salutant". Zawezwała Marksa (o ile dobrze pamiętam, ówczesnego dziekana) i zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji. Czy jakieś nastąpiły? Może efektem tego właśnie zdarzenia były jakże liczne warunki z chemii?


7. Trzecia przygoda gastronomiczna (a raczej degustacyjna w lokalu gastronomicznym).

W Kłodzku to się działo. Po obowiązkowym zwiedzeniu podziemi miasta, wystawy pożarnictwa w twierdzy, jak i samej twierdzy (szlakiem czterech pancernych), udaliśmy się za namową Michała do lokalu z wyszynkiem (w okolicy mostu św. Jana) celem poprawy (podniesienia) stężenia elektrolitów we krwi (lub, jak kto woli, obniżenia stężenia krwi w elektrolitach). Ponieważ Michał już od najmłodszych lat (czytaj: od pierwszego roku) miał ciągoty do degustacji bardziej wykwintnych alkoholi, namówił nas na spożycie krupniku (wikipedia: słodki likier o miodowo-korzennym smaku). Jakież było jego rozczarowanie, kiedy kelnerka bez cienia zawahania oznajmiła:
-Krupniku nie ma. Może być ogórkowa.


8. Jeszcze jedno wspomnienie z kupą piachu związane, a więc chyba czwartorzęd.

I tu jestem pewien, że rzecz cała dotyczyła kol. Zająca. Ponieważ już w autokarze jadącym w kierunku terenu żak ów przykładny intensywnie rozmyślał o morenach, glinach, piaskach i innych nagromadzeniach polodowcowej proweniencji, nie dziwota, że z tego wysiłku, po opuszczeniu środka transportu, ledwo na nogach mógł ustać. A i słoneczko nadwerężonemu jestestwu nie służyło, zatem instynktownie w każdym odsłonięciu, jadąc dłońmi po ścianie (jak ślepy jeszcze kociak szukający mlekodajnego sutka), prędzej czy później na jakąś niszę natrafił, która azyl stanowić mogła nie do przecenienia. Tak więc w napotkanym schronieniu, w pozie bardziej niż embrionalnej doczekiwał końca prelekcji. Z wyrazami zrozumienia i współczucia prowadzący przypominali nam tylko co jakiś czas, żeby nie zapomnieć wyłuskać kolegi z zagłębienia i przetransportować do następnego pejzażu.


9.Sabotaż zaburzający wydobycie.

Olkusz po drugim roku. Któraś z kopalń Zn/Pb (trzy były: Olkusz, Pomorzany i Bolesław, czwarta to "węglowa" Siersza). Z nie pamiętanych już przeze mnie powodów mieliśmy krótki przestój w zajęciach pod ziemią i z tego powodu rozsiedliśmy się na jakichś rurach pod ścianą w chodniku transportowym. Jeden z panów (epizod kojarzy mi się ze Słomką, ale jeśli dobrowolnie nie przyzna się, to nie będę się upierał) zdjął z głowy zroszonej potem kask, zapewne w celu zwiększenia powierzchni uwalniania oparów roztworu potno-etylowego. Dygresja: co istotne, jak ujawnia dokumentacja fotograficzna, większość kasków była czerwonych. Pozwalam sobie przypomnieć, że w kopalni kolor kasku ma znacznie, dla przykładu: brązowy - górnik, czerwony - elektryk, zielony - dyrekcja. Ja miałem biały - inżynier/sztygar. Wracając do tematu, zmęczony student zdjął lampę ze skrzyżowania pasków od akumulatora i pochłaniacza (jeśli ktoś sądzi, że górnicy noszą lampy na kaskach, to znaczy, że za dużo naoglądał się filmów), umieścił źródło światła w nakryciu głowy i cieszył się jak dziecko, że ładnie świeci (na czerwono!!!). Po chwilach kilku do naszej grupki, a dokładniej - do wyżej wymienionego osobnika, podeszło dwóch czy trzech rosłych górników z piorunami w oczach i pianą na uzębieniu. Niewiele brakowało, aby wdeptali nam kolegę w spąg chodnika. Na szczęście skończyło się tylko na oralnej ocenie walorów intelektualnych rzeczonego kolegi. Jak udało nam się ustalić na podstawie złożenia w całość nielicznych cenzuralnych słów, wyłuskanych z kwiecisto-soczystej wypowiedzi przedstawicieli klasy robotniczej, chodziło o to, że 100 m dalej, od 15 min. stoi załadowany urobkiem pociąg z powodu zajętości toru. Za zakaz kontynuowania jazdy maszynista uznał, jak się okazało w ramach osobistego rozpoznania przeprowadzonego przez delegatów ludu pracującego, pięknie promieniejące w oddali czerwone światło studenckiego kasku.



Ponadto, z obowiązku kronikarskiego, należy przypomnieć, że BolminMarket, poza legendarnymi już "jabłuszkami", oferował w owym czasie również inne trunki tej samej klasy, takie jak: Cirano (lub Sirano), Wisienka, Laguna (to pamiętam najlepiej), Kaskada itp.

Chwilowo więcej grzechów nie pamiętam i żadnego nie żałuję.




HYDEPARK > WSPOMNIENIA JEZUSA

 
(c) 2005 by Bloody Mikele alias Michaś