SKAMIELINY > CODZIENNIK



"NAJPIĘKNIEJSZA CHWILA W MOIM GEOLOGICZNYM ŻYCIU"




Był to pamiętny i niezapomniany III rok naszych zmagań z geologią. Rok ciężki i brzemienny w skutkach.

Ciężki, bo było parę trudnych do zdania przedmiotów - patrz cholerna historyczna! Przecież żaden normalny student nie jest w stanie zapamiętać, jaka była różnica pomiędzy profilem litologicznym środkowego żywetu w Yorkshire a jego odpowiednikiem w jakiejś zapadłej wsi podkieleckiej.
Ciężki, bo wielu z nas dopiero wtedy zaliczyło chemię u naszej kochanej Pani Cieśli, więc trochę musieli zakuć (pamiętacie tą szybką imprezkę u Czerwonego? :-). Kolejna zadra z dupy wyciągnięta. Siedziała tam już trzeci rok. Niektórzy w ciągu tego roku po raz drugi patroszyli żaby i bolenie, inni kroili liście oraz hodowali grzyby uzyskane z zarodników strzepniętych z domowego koca. Było ciężko, ale ważne, że się udało.

Brzemienny, bo paru z nas nie dobiegło do mety, nad którą wisiał transparent "Tu kończy się 3 rok, najtrudniejsze za tobą, teraz będzie z górki". Rok wcześniej, kłoda rzucona przez Radwana podcięła nogi Krzyśkowi Gadomskiemu. Pojechał do Krakowa i słuch o nim zaginął. Teraz dołączyli do niego Kłos i Jadach. Rafał to nawet nie pamiętam dlaczego. Kłos chyba dał za wygraną podczas kolejnej próby wyrycia na pamięć skryptu psor Halszki. Prawdopodobnie stwierdził, że odpowiedź na pytanie czy kość gnykowa powstała z pierwszego czy drugiego łuku skrzelowego jest mu w dalszym życiu zbędna.

Tak więc nasz skład poważnie się uszczuplił i choć mniej liczni, to jednak zakończyliśmy III rok sukcesem. Oceny do indeksów zostały wpisane, a tradycyjne "warunki" przyznane. Zmęczeni, ale wciąż pogodni stawiliśmy czoła kolejnemu wyzwaniu. Tym razem Wydział wyznaczył nam zadanie wykonania szczegółowej mapy geodezyjnej pewnego terenu w okolicy Świętokrzyskiej Bazy Naukowej UW.

Zadanie było o tyle trudne, że w ciągu roku nie mogliśmy się przyłożyć i gruntownie poznać tajniki łączenia punktów w poziomice. Metody tworzenia izolinii na kartce papieru pozostały dla nas równie tajemnicze jak uśmiech Matysiaka przed podaniem zadań egzaminacyjnych. A wszystko przez tą chemię! Stało się tak dlatego, że przez cały rok zmagaliśmy się z doskonaleniem metody analizy alkoholu etylowego w naszych organizmach, a następnie syntezy produktów tej reakcji w związki powodujące zwiększenie ukrwienia gałek ocznych i fosylizację wątroby. Zaznaczam, że to doświadczenie prowadziliśmy od pierwszego roku (niektórzy rozpoczęli je znacznie wcześniej) i przerwanie tego eksperymentu byłoby wysoce nienaukowe. Szczególnie, że odnieśliśmy przecież znaczące sukcesy na tym polu. Dlatego też po raz kolejny wyruszyliśmy do Bocheńca spontanicznie radośni i głodni nowej wiedzy. Mieliśmy też ambitne plany kontynuowania naszego eksperymentu w innych warunkach środowiskowych. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że klimat bocheniecki, jak nic innego na tym świecie, działa jak doskonały katalizator tego typu reakcji chemicznych. Nie mogliśmy przepuścić takiej okazji udoskonalenia naszej metodyki i wzniesienia się jako rasowi naukowcy na wyższy poziom poznania.

No i tak pewnego pięknego poranka wyruszyliśmy naszymi wysłużonymi, aczkolwiek niezawodnymi autokarami w kierunku "na Małogoszcz". Drogę znaliśmy już dobrze, więc nie tracąc czasu na podziwianie śmigających za oknami widoków, rozpoczęliśmy kontynuację naszego eksperymentu. W drodze nastąpiło jedynie zapoczątkowanie reakcji łańcuchowej, której kulminacja miała nastąpić w Fazie 2, zwanej "bocheniecką". Wielu z nas odnotowało sukces szczytowania reakcji gdzieś tak w połowie drogi, co nie było szczególnym zaskoczeniem, jako że znaleźliśmy się przecież w "zasięgu rażenia Zakładów Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego Tymbark", co zawsze miło nam się kojarzyło i motywowało do większego wysiłku.

Do Bazy dotarliśmy w różnym stanie -niektórych wysiłek zmógł totalnie i tu niezbędna okazała się bratnia dłoń kolegi mniej zaangażowanego w eksperyment. Tak czy inaczej, dojechaliśmy na miejsce w pełnym składzie. Lista obecności, wydanie kluczy do pokoi hotelowych, szybki kwaterunek - to mieliśmy już opanowane, więc poszło gładko. Potem obiadokolacja, przygotowana przez nieocenioną i niezapomnianą przez nasze betonowe trzewia mistrzynię regionalnej kuchni bochenieckiej Panią Hatys. Pozycja wertykalno-chwiejna przywrócona. Oddział gotowy do boju. Na boisku przed stołówką coś a la apel, na którym uświadomiono nam, po co tu jesteśmy i co należy robić przez najbliższe dwa tygodnie. Na trawie leżała kupa drewnianych desek i kijków oraz ciężkie skrzynki. Tuż obok, oparte o drzewa stały statywy. "Pobraliśmy" niezbędny do praktyk sprzęt i objuczeni teodolitami, statywami, łatami, a niektórzy nawet niwelatorami, udaliśmy się do naszych apartamentów. Po zrzuceniu ekwipunku, wielu z nas udało się na zasłużony spoczynek i po prostu legło "w opakowaniu" na świeżo przygotowanych łóżkach w nowej i pachnącej pościeli. Równie wielu udało się do salonu odnowy biologicznej "Czubatka". Tam mogliśmy zregenerować swe siły oraz przygotować się psychicznie i fizycznie do kolejnych dni pełnych nowych wyzwań związanych z tą kupą żelastwa pozostawioną w hotelu. "Czubatka" jak zwykle okazała się niezawodna. Smutnym i wątpiącym wróciły dobre humory, pogoda ducha i ufność w to, co przyniesie przyszłość. Tym, którzy już byli weseli i zachowali pogodę ducha przez cały czas, ufność w przyszłość wzrosła jeszcze bardziej. Paru chciało zaliczać praktyki już następnego dnia.

[DYGRESJA: BTW historia zaliczenia tych praktyk zasługuje chyba na oddzielne opowiadanie, nieprawdaż? Należałoby szczególnie uwypuklić nasz wysiłek i trud włożony w pokazanie na naszej mapie, że to jednak była górka, a nie dołek. Warte opisania będą chyba również zawody urządzone pod koniec praktyk pod "Czubatką" -niepowtarzalni zawodnicy i niezapomniane konkurencje jak "rzut łatą geodezyjną na odległość" oraz "kto najwyżej objula północną ścianę Czubatki".]

Po akcji regeneracji wróciliśmy grzecznie do naszego hotelu, położyliśmy się i zasnęliśmy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nazajutrz o poranku obudziliśmy się stwierdzając, że mikroklimat bocheniecki zrobił swoje i faza "bocheniecka" naszego eksperymentu została zapoczątkowana i przebiega w naszych organizmach całkiem prawidłowo. Zauważyliśmy u siebie typowe objawy rozpoczęcia reakcji syntezy. U wielu z nas pojawiły się wszystkie typowe objawy, choć paru kolegów odnotowało tylko niektóre z pełnej gamy możliwych jak np. "oko spawacza", "ręka skrzypka", "syndrom suchej wargi" czy "tupot białych mew".



Pierwszy etap dnia, zwany "wyjazdem w teren", przebiegał według stałego i niezmienionego od lat harmonogramu: toaleta, śniadanie, zbiórka oraz wyjazd właściwy. Tu nie dzieje się przeważnie nic specjalnie ciekawego, nie licząc może wyglądu fejsów niektórych uczestników kursu, który skromnym zdaniem autora zasługiwałby na dokumentację fotograficzną. Jedynym faktem godnym odnotowania jest wprowadzenie przez co bardziej doświadczonych kolegów dodatkowego i jakże atrakcyjnego odsłuchowo elementu toalety porannej, polegającego na oczyszczeniu nie tylko zewnętrznych powłok organizmu, ale również dogłębnym "kliningu wewnętrznym".

Po śniadaniu, zabraniu niezbędnego sprzętu z pokoi i wysłuchaniu ostatnich uwag Opiekunów Kursu, zasiedliśmy w miękkich fotelach naszych autokarów. Siedzieliśmy i czekaliśmy na Pana Kazia, doświadczonego i wypróbowanego mistrza kierownicy z licencją na prowadzenie pojazdów marki Autosan. Czekaliśmy z niecierpliwością i obawą. Byliśmy niecierpliwi, bo przedłużająca się niepewność zaczynała odbierać nam odzyskaną wczoraj wiarę w siebie. Obawialiśmy się, bo to przecież on miał wywieźć nas w nieznane. To jego ręka miała rzucić nas w nietknięte soczewką teodolitu odmęty potencjalnych izolinii i reperów. Po dłuższej chwili Pan Kazio pojawił się, zajął miejsce za kierownikiem i trzaskając zamknął drzwi autokaru. Trochę wtedy spanikowaliśmy, bo pomyśleliśmy, że Pan Kazio ma podły humor lub co gorsza też wczoraj eksperymentował i jako mniej zaawansowany mógł nie zapanować nad reakcją syntezy. W takim przypadku jego złe samopoczucie mogło w sposób dotkliwy odbić się i na nas. Na szczęście trzaśnięcie drzwiami nie miało podłoża fizjologicznego i wynikało wyłącznie z wzajemnego niedopasowania elementów metalowych stanowiących konstrukcję samych drzwi. Pan Kazio otworzył drzwi i ponownie nimi trzasnął. Tym razem solidniej i z większą werwą. To zaowocowało chwilowym przekroczeniem normy hałasu panującego wewnątrz pojazdu. Ma się rozumieć normy tolerowanej przez kolegów, u których wystąpił objaw zwany "tupotem białych mew". Wspomniani koledzy westchnęli tylko i zapadli się głębiej w fotelach z miną husyty, którego Święta Inkwizycja przez chwilę przestała łamać na kole.



Pan Kazio uruchomił silnik. Coś tam stęknęło pod podłogą, coś strzeliło z tyłu i z rury wydechowej zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu. Pan Kazio zaklął szpetnie i wrzucił jedynkę. Autokar wpadł w wibracje, a potem zaczął się toczyć w kierunku bramy wyjazdowej. Przez chwilę mieliśmy obawę czy zmieści się w tą bramę, ale tu objawiło się mistrzowskie wyczucie gabarytów autokaru przez Pana Kazia, który wprawnie obracając kierownicą, nawet nie zwalniając pokonał tą szykanę i rozpoczął manewr rozpędzania pojazdu po szosie. Postanowiliśmy zaufać Panu Kaziowi i całkowicie zawierzyć jego nieomylności w doborze kierunku jazdy. Niech się dzieje co chce. Z pokorą przyjmiemy to, co przyniesie nam ślepy los niosący nas w nieznane. Po prostu zdrzemnęliśmy się.

Minęła chyba godzinka i dotarliśmy do kresu podróży. Otworzyły się drzwi i kazano nam wysiadać. Musieliśmy też wytaszczyć ze sobą ten wyjątkowo ciężki tego dnia sprzęt. Upał był niemiłosierny. Żar lał się z nieba, chmur nie było wcale, a wicherek wiał, ale chyba tylko w sąsiedniej dolince, bo do nas docierały jedynie strumienie powietrza wydychanego przez najbliżej stojących kolegów. Zapachowy aspekt syntezy odbywającej się w naszych organizmach wymaga chyba osobnego opisu, któremu autor postara się poświęcić swój cenny czas w niedalekiej przyszłości.

Ponieważ ukrywanie tego faktu mogłoby niekorzystnie wpłynąć na ocenę sytuacji dokonywaną przez Czytelnika, dlatego czuję się w obowiązku wypowiedzieć okrutną prawdę - wszyscy mieliśmy po prostu gigantycznego kaca! Zważywszy na skrajnie niesprzyjające warunki pogodowe i naszą totalną niedyspozycję mentalno-ruchową, wydaje się łatwe do przewidzenia, że perspektywa całodniowego odgrywania roli geodety nie wywołała w nas należytego entuzjazmu, którego zapewne spodziewali się Opiekunowie Kursu. Wielu z nas starało się złagodzić narastający ból fizyczny oraz cierpienie psychiczne i skrywali się w tej odrobinie cienia rzucanego przez bryłę autokaru. Siedzieli skuleni, starając się opanować uczucie mdłości wywołane bliskością rozgrzanej blachy pojazdu i wyziewami nie do końca spalonej benzyny wciąż wydobywającymi się z rury wydechowej. Gdybyśmy tylko mieli ogony, na pewno byłyby podkulone. Jestem przekonany, że cierpienie, smutek i zwątpienie malujące się wtedy na naszych twarzach, mogłyby zawstydzić niejednego spaniela. Zaczęliśmy się modlić.

Niestety, nasze modlitwy o porażenie piorunem chociaż jednego z Opiekunów Kursu nie przyniosły pożądanego rezultatu. Nie tylko nie zostali rażeni gromem, ale wydawali się coraz bardziej podekscytowani. Nie pojawiły się też chmury mogące przysłonić bezlitosne słońce, choć niektórzy koledzy przyznali się później, że w duchu obiecywali Stwórcy straszne rzeczy, aby tylko spełnił ich życzenia. Wielu deklarowało po cichu definitywne i całkowite wycofanie się z udziału w eksperymencie oraz nie wznawianie go w przyszłości w jakiejkolwiek formie!

Z kontemplowania naszego bólu wyrwało nas nieuchronne. Opiekunowie Kursu przystąpili do działania. Zostaliśmy podzieleni na grupki i rozgonieni we wszystkich kierunkach uprzejmymi, aczkolwiek stanowczymi komendami. Poinformowano nas jednocześnie, który kawałek terenu przypadł nam w udziale. No i co? No i nam, najbardziej cierpiącym, przypadł w udziale zaszczyt wykonania mapy samego wierzchołka pobliskiej góry! Cholera, przecież to był teren pozbawiony najmniejszego nawet skrawka lasu, w którego zbawiennym cieniu moglibyśmy przeczekać najgorsze chwile. Mieliśmy być wystawieni na promieniowanie UV przez cały dzień, bez jakiejkolwiek szansy na choćby chwilowe złagodzenie męki. W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że Jezus nas opuścił. I prawdopodobnie nie powróci do końca praktyk.

Cóż było robić? Choć załamani, to jednak ruszyliśmy posłusznie w kierunku wskazywanym przez bezlitosnych Opiekunów Kursu, czyli na sam wierzchołek góry. Nie wiem jak inni, ale ja byłem przekonany, że jedyne na co mnie stać w tej chwili, to nadludzkim wysiłkiem osiągnąć szczyt i tam w spokoju wyzionąć ducha. Dobrze bydlaki! - myślałem. Popamiętacie! Wejdę na szczyt tej pieprzonej góry, u stóp której leży jakaś pieprzona mieścina, o której w dodatku nic nie wiem i tam dokonam żywota. W pięty wam pójdzie! Gorzko będziecie tego żałować! Żal mi się zrobiło tylko mojej Mamy, która mimo wszystko nie zasługiwała na stratę tak dobrze zapowiadającego się syna. Poza tym, żal mi się też zrobiło, że nie zobaczę już Piotrka, mojego kolegi ze szkolnej ławy, z którym często chodziliśmy na piwo, co bardzo lubiłem. No i wtedy coś mnie tknęło. Pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że nie chcę pozbawiać się tych pięknych doznań tylko dlatego, że mam umrzeć na tym zadupiu. Wziąłem się w garść i postanowiłem, że nie dam się złamać choćby nie wiem co.

Po dotarciu na szczyt, wszyscy byli wykończeni i łapczywie chwytali powietrze jak bożonarodzeniowe karpie w wannie u cioci. Pot zalewał nam oczy, a tym którzy nosili okulary zalewał również szkła okularów. Z ulgą zrzuciliśmy z barków czerwono-białe łaty, wypuściliśmy spod pach statywy, a skrzynki z teodolitami wyślizgnęły się z rąk. I wszystko to w pięknym nieładzie spoczęło rozrzucone na trawie. Chwilkę odpoczywaliśmy, a potem wzięliśmy się do roboty. Ten, którego tam nie było, nie jest w stanie pojąć ile wysiłku kosztowało nas przełamanie się i rozpoczęcie pracy.

Jedni zostali mianowani "łatowymi" i rozpoczęli szaleńczą pogoń w tą i z powrotem, w górę i w dół zbocza, cały czas dzielnie niosąc łatę i wystawiając się na kolejne "strzały" z teodolitu. Ci mieli najgorzej. Znacznie przyjemniejszą pracę mieli ci, którzy obsługiwali (i potrafili!) teodolit. Od nich wymagano jedynie ustawienia sprzętu w danym miejscu i parokrotnego namierzenia przez obiektyw gościa miotającego się po górze z łatą. Robota znacznie przyjemniejsza, ale należałoby zaznaczyć, że w temperaturze, w której nawet skoczki pustynne mają sjestę, nie ma łatwych do wykonania zadań. Najłatwiej, jeśli weźmiemy pod uwagę wysiłek fizyczny, miał "notatnik", czyli ten, do którego obowiązków należało skrupulatne notowanie odczytów przekazywanych przez gościa od teodolitu. Ten to się nie nadwyrężał, nie ma co. Niestety, "notatnikiem" mogła być jedynie wyjątkowo odporna psychicznie jednostka. W tym upale nie każdy spełniał warunek zachowania pełnej świadomości i poprawnego przełożenia sygnałów dźwiękowych docierających z zewnątrz na cyfry, które w dodatku powinny być wpisane w odpowiednie rubryki formularza. Niepoprawne wpisy w formularzu skutkować mogły zafałszowaniem końcowych wyników, a tym samym niedokładnym odwzorowaniem przez mapę sytuacji rzeczywistej. Ku naszej późniejszej rozpaczy i niechybnej uciesze Opiekunów Kursu, dane nam było doświadczyć tego smutnego faktu.

Po paru godzinach naszej męki na stokach góry-mordercy, zjawili się ponownie Opiekunowie Kursu, nazwani przez naszych współtowarzyszy niedoli O.K.-ami. Ogłosili koniec pracy na dziś i zapowiedzieli rychły przyjazd autokaru, który miał odtransportować stojących jeszcze o własnych siłach "geodetów" do Bazy. O porozrzucanych bezładnie po okolicy ciałach tych, których zmogła szagma nic nie wspomnieli. Wielu z leżących pracowało z poświęceniem do ostatka sił i gdy poczuli, że zbliża się koniec, starali doczołgać się do skraju lasu i osiągnąć zbawienny cień. Niestety, nie wszystkim się udało. Ci, którym nie dopisało szczęście, leżeli teraz pokotem na trawie i usychali jak chełbie modre wyrzucone na plażę przez bezduszne fale oceanu. Uznaliśmy, że bez naszej pomocy będą tu pozostawieni do następnego dnia, a być może nawet do końca kursu. Dlatego gdy tylko nadjechał Pan Kazio, pochwyciliśmy zebrane uprzednio na kupkę ciała naszych "poległych" kolegów i zapakowaliśmy do autokaru. Ostatkiem sił udało nam się przekonać okrutnych O.K.-ów, że wcale nie jest konieczne przewożenie tych nieszczęśników w luku bagażowym. I zaprawdę myli się ten, kto sądzi, że udało nam się wzbudzić odrobinę współczucia w tych bestiach w asystenckiej skórze. Odwiedliśmy ich od tego zamiaru twierdząc, że bezwładne ciała umieszczone w tym samym miejscu co teodolity i niwelatory, mogą uszkodzić drogocenny sprzęt na skutek swobodnego przemieszczania się w ciągu drogi. A nie daj Boże, mogą zniszczyć również dalmierz laserowy samego Głównodowodzącego Psora! Ten argument od razu do nich przemówił. Gdy już zabraliśmy ostatniego z nas, autokar ruszył w drogę powrotną. Oj, pamiętam ja te smutne miny.

Po powrocie do Bazy wzięliśmy prysznice i choć nie dla każdego wystarczyło ciepłej wody, to jednak po całym dniu spędzonym w oblepiającej spocone ciało podkoszulce, wydały się nam nadzwyczajnym błogosławieństwem. Taką zasłużoną nagrodą. Takim bananem, który dostaje małpka, gdy po paru godzinach myślenia wpadnie na pomysł, że aby go zdjąć ze sznurka należy wejść na taboret. No więc zjedliśmy tego banana razem ze skórką i bardzo nam smakował. Potem zjedliśmy też zupę regeneracyjną i przepyszne drugie danie, które przygotowała dla nas nasza nieoceniona Pani Hatys. Ponieważ byliśmy bardzo wycieńczeni, więc niektórym z nas obiad zaszkodził od razu. To oni właśnie udali się do toalet i pozostali tam do wieczora, prowokując do niewybrednych komentarzy tych, którzy nie zdążyli zjeść obiadu, bo spożyli swoje kanapki pozostałe po wczorajszej podróży z Warszawy. Innym obiad zaszkodził później, ale ci postanowili walczyć z niemocą i zdusić truciznę w zarodku aplikując sobie inną truciznę. Liczyli na wzajemne zniesienie się efektów ubocznych obu trucizn. Jak naiwne i krótkowzroczne było to myślenie pokazał czas i być może któryś z moich kolegów przeleje to kiedyś na papier. Ja, w każdym bądź razie, nie uważam za stosowne, by narażać Czytającego na tak odrażające sceny, bo wychodzę z założenia, że Czytający i tak jest już u kresu sił ze względu na porcję okrucieństwa dostarczoną mu na poprzednich stronach tej opowieści.

Wieczorem wszyscy kursanci podzielili się na dwie grupy. Jedna grupa ruszyła do "Czubatki" w celu wypicia jak największej ilości napojów izotonicznych. Druga grupa miała już w posiadaniu napoje izotoniczne, gdyż zakupiła je w drodze powrotnej. Ta grupa rozsiadła się przy naszej Bazowej fontannie, która od lat była miejscem gromadzenia się braci geologicznej.



Była również miejscem, gdzie owa brać mogła odreagować stres mijającego dnia. Nie będę ukrywał, że staraliśmy się odreagowywać regularnie. To prawda, że może czasami robiliśmy to zbyt intensywnie. Ale powiedzcie sami, jak tu nie wziąć udziału w grupowej terapii, jeśli gromada chcących poddać się terapii liczyła 60 osób, a tylko 6 osób z całego roku uważało, że lepiej jest przespać narastający stres. Uważam, że ich postawa była wysoce niezdrowa, a my postępowaliśmy słusznie, bo zgodnie z zasadą "Primum non nocere".

Po pewnym czasie obie rozdzielone wcześniej grupy zintegrowały się w jednym miejscu. Przy fontannie ma się rozumieć. Terapia była owocna i zakończyliśmy ją bladym świtem. Efektem terapii było osiągnięcie stanu identycznego jak o poranku dnia poprzedniego. Lekko rozproszeni, niektórzy jeszcze nie w pełni władz umysłowych, jednak stawiliśmy się na poranną odprawę urządzaną tradycyjnie przez O.K.-ów. I ponownie wyruszyliśmy w drogę toczyć nierówny bój z pogodą, O.K.-ami i wyznaczonym zadaniem. Ponieważ schemat każdego następnego dnia praktyk stanowił dokładną kopię dnia poprzedniego, autor nie zamierza zanudzać szanownych Kolegów i nieznajomych Czytających takimi samymi opisami kolejnych katorżniczych dni. Wszystkie one wyglądały podobnie, choć różniły się pojedynczymi incydentami, które z pewnością będą pokrótce opisane w innych rubrykach "Kopalni".

Pomijając milczeniem ten przydługi wstęp, chciałbym wreszcie przejść do sedna sprawy, które stanowi tytuł tego opowiadanka. Jeżeli potraktujemy to, co zostało do tej pory napisane jako tylko i wyłącznie wstęp, to pragnę uspokoić Czytającego, że rozwinięcia nie będzie. Przechodzimy od razu do zakończenia. Zdaję sobie sprawę, że to niezgodne z regułami wpajanymi nam przez te wszystkie lata w szkołach i wiem, że wszystkie Sienkiewicze, Mickiewicze i Słowackie widząc to, nie tylko przewrócą się w grobach, ale nawet wydadzą jęk zawodu. Jęk podobny do tego, gdy parę lat temu Steve Wonder dowiedział się, że nie jest WASP'em, tylko afroamerykaninem.

Podczas jednego z kolejnych dni praktyk, który jak zwykle spędzaliśmy na kacu na zboczach naszej piekielnej góry i w pocie czoła obliczaliśmy niwelację wzniesienia, zdarzył się fakt, który na dobre odmienił moje pojmowanie wyrazu "szczęście". Tego dnia po raz enty biegaliśmy po zboczach górki i po raz kolejny pogoda była przeciwko nam. Żar ciągle dawał się we znaki, łaty niesione na naszych ramionach były jeszcze cięższe niż na początku, a zaparowane kropelkami naszego potu szkła teodolitów były jeszcze bardziej nieczytelne. Statywy odmawiały posłuszeństwa, tyczki niwelacyjne nijak nie chciały trzymać pionu, a skrajne wyczerpanie "łatowych" nie pozwalało operatorom teodolitów na dokonanie jakichkolwiek pomiarów. O dokładnych odczytach i ich przeniesieniu na formularze nawet nie wspominam. Nie powinno więc nikogo dziwić zachowanie pary naszych kolegów, którzy stwierdzili, że w tych warunkach pracować się nie da, a kontynuowanie pomiarów może doprowadzić jedynie do katastrofalnego zafałszowania wyników. Według nich, dalsze wysiłki nie miały sensu, co stwierdziwszy z całą stanowczością zalegli na stoku naszej góry w cieniu tyczki niwelacyjnej (sic!). We dwóch. Reszta ekipy, mimo że w głębi duszy zapewne podzielała ich poglądy, nie uległa defetyzmowi i nadal pracowała. Prawdę mówiąc, paląca od rozgrzanego potu skóra i stada nieznośnych much wprawiły nas w taki stan, że nasz stosunek do sprzętu geodezyjnego, O.K.-ów i samej idei tych praktyk był taki, że w porównaniu z nim wybryki Hannibala Lectera predysponowały go do przyjęcia posady lekarza pierwszego kontaktu w sierocińcu prowadzonym przez Zakon Sióstr Miłosierdzia Bożego Pod Wezwaniem Najświętszej Maryji Pannny czy jak to tam leci. Tym, którzy nie są na bieżąco jeśli chodzi o repertuar współczesnego kina amerykańskiego wyjaśniam, że zamiary mieliśmy zbrodnicze.

No i właśnie wtedy, gdzieś tam w oddali zamajaczyły nam dwie sylwetki. Dwie obce postaci wyraźnie wędrowały w stronę naszej góry. Powiem więcej, one rozpoczęły wspinaczkę na szczyt, na którym obecnie znajdowali się wszyscy członkowie ekipy (nie licząc tych dwóch, którzy nadal zalegali defetystycznie na stoku). Sokoli wzrok jednego z naszych kolegów wypatrzył w rozmazanych kształtach znajome sylwetki. Łuk lewej brwi podniósł mu się w wyrazie niekłamanego zdziwienia i "warknął groźnie, aż mną szarpnęły dreszcze". Ktoś z nas westchnął z nadzieją. Ktoś pozwolił opaść statywowi wraz z teodolitem na glebę. Łata trzymana do tej pory przez "łatowego" zaczęła uderzać rytmicznie w wapienne podłoże wybijając rytm zwycięstwa. Dwóch defetystów leżących w cieniu tyczki niwelacyjnej uniosło głowy. Tajemnicze postaci zbliżały się coraz bardziej. Nawet ci w okularach potrafili już rozróżnić, że jedna z nich była nieco tęższa, a druga nieco węższa od przeciętnej. Teraz już nikt z naszej ekipy nie pracował. Cały sprzęt leżał ta trawie lub skałach, a my staliśmy wpatrzeni w zbliżające się osoby. Tyczki, które do tej pory były przytrzymywane prawą nogą jednego z naszych kolegów, zaczęły turlać się w dół zbocza w kierunku nadchodzących nieznajomych. A nieznajomi stawali się coraz bardziej realni i znajomi. Aż wreszcie rozpoznaliśmy ich! To Klimek i Mała! Tak, rzeczywiście, mieli przecież odwiedzić nas w trakcie naszych praktyk. Jak mogliśmy o tym zapomnieć?! Gdy tylko uświadomiliśmy sobie ten fakt, wyszliśmy im na przeciw. Spotkaliśmy się w połowie drogi i powitaniom nie byłoby końca, gdyby nie subtelny dźwięk, który dobywał się z okolic pleców naszego nowoprzybyłego kolegi. Znajome "dzyń, dzyń" spowodowało szybsze bicie naszych serc i ręce same wyciągnęły się w kierunku troków pętających plecak Klimka. Drżącymi rękoma rozsupływaliśmy te troki, aż wreszcie dostaliśmy się do dzwoniącej zawartości. Tak! Nie, to niemożliwe! A jednak tak! O, Mamo! To naprawdę się dzieje!

W plecaku Klimka odnaleźliśmy prawdziwy skarb - zimne browary. Nie jakieś tam małe, nędzne puszki 0,33 l, tylko prawdziwe, brązowe, półlitrowe butelki. Zanim największy kujon na Wydziale zdołałby jednym tchem wyrecytować piętra jury, łupy zostały rozdzielone. Jedna butelka powędrowała w ręce kolegi, który zachował jeszcze jako taką władzę w rękach i pewny chwyt lewej dłoni. Usłyszeliśmy pssssst....i pierwszy kapsel pofrunął w stratosferę. Potem bardzo szybko wysłaliśmy kolejne kapsle na orbitę i rozpoczęliśmy milczącą konsumpcję. Przełykając łapczywie kolejne mililitry piwa pomyślałem sobie, że Jezus powrócił i znowu jest wśród nas! Alleluja!

Nigdy nie zapomnę smaku tego piwa, które zrosiło moje wyschnięte gardło i tchnęło nową nadzieję w moją duszę. Boże, jak my byliśmy wtedy im wdzięczni. Uratowali nam życie.

To była właśnie najpiękniejsza chwila w moim geologicznym życiu.

Słomka

SKAMIELINY > CODZIENNIK
 
(c) 2005 by Bloody Mikele alias Michaś