SKAMIELINY > CODZIENNIK




"Autochton" w Nowej Słupi - riposta, czyli "z drugiej strony lustra"

Będąc motywem przewodnim opowiadanka "Autochton w Nowej Słupi", napisanego przez mojego Szanownego Kolegę RedHot'a, chciałbym odnieść się do zawartych w nim tez, jak również rzucić trochę światła na nieznane przez szeroki ogół fakty. Opisana w nim historia jest ciekawa i śmieszna, co Red podkreślił i w pełni się z nim zgadzam. Prawdopodobnie tego nie wiecie, ale może być również pouczająca. Podobno dobrze jest uczyć się na błędach, ale ludzie doświadczeni życiem twierdzą, że najlepiej jest uczyć się na cudzych błędach, więc tym chętniej dopełnię tą opowieść, aby potomni mogli wyciągnąć z niej własne wnioski i naukę na przyszłość.
Jednym słowem, chcę napisać jak to wyglądało z mojej strony.

A było to tak ...

Po powrocie z zajęć obowiązkowych zjadłem obiad w restauracji "Pod Jodełką" i udałem się do pokoju, który współdzieliłem z kolegą Michasiem i RedHot'em. Koledzy jeszcze nie wrócili i w tej chwili nie pamiętam co ich zatrzymało. Oczywiście miałem zamiar uzupełnić moje notatki naukowe z tego dnia, porównać je z "Przewodnikiem do ćwiczeń..." i przyswoić sobie wiedzę przekazaną nam przez Prowadzących, aby móc zdać kolokwium zaliczające na jak najlepszą ocenę, a tym samym zwiększyć swoją szansę na stypendium naukowe. Umyłem się, położyłem na łóżku i otworzyłem moje notatki. Dookoła panowała cisza "jak makiem zasiał". Smród kac-oddechu z ostatniej nocy już wywietrzał z pokoju, więc warunki do nauki były komfortowe. Zapaliłem papierosa marki "Mars" i zacząłem zagłębiać się w tajniki budowy Łysej Góry i jej znaczenia geologicznego dla regionu. Nawet dobrze mi szło, gdy wtem do pokoju ktoś zapukał. Chciałem udać, że mnie nie ma i dlatego siedziałem cicho. Niestety, ten ktoś nie zamierzał czekać na jakiekolwiek pozwolenie i sam otworzył drzwi. Do pokoju zajrzała głowa Flanela z tym swoim szelmowskim uśmiechem na twarzy i wyrazem oczu zapowiadającym kolejne wystawienie naszych organizmów na "próbę siarki" lub jeszcze coś gorszego. Gdyby to nie był Flanel, to byłbym jeszcze skłonny uwierzyć, że zdołam się wymigać jakimś standardowym tekstem, bo naprawdę nie miałem ochoty na konsumpcję alkoholu. Ja naprawdę chciałem się uczyć i być dobrym studentem! Takim, co zalicza egzaminy w pierwszym terminie i to na dobre oceny. Takim, którego Profesorowie stawiają za przykład niższym rocznikom i osobom spóźniającym się na zajęcia o 8.00. A przede wszystkim takim, którego Profesorowie pytają na wykładzie z nadzieją w głosie "Panie Tomku, może Pan zna odpowiedź?" w momencie, gdy cała sala studentów ma wyraz twarzy bezradnego misia koala, który zorientował się, że zżarł już wszystkie liście eukaliptusa ze swojego drzewka.



No więc gdy już ujrzałem głowę Flanela i zdałem sobie sprawę z tego co mnie niechybnie czeka, wyjąłem papierosa z ust i zamknąłem "Przewodnik...".
W uchylonych drzwiach, tuż pod tkwiącą tam głową, pojawiła się również ręka dzierżąca szklaną butelkę o pojemności 0,75l ze srebrno-niebieską etykietą "Wódka Wyborowa". Wtedy Flanel pokazał mi jeszcze większą część swojego uzębienia i jednocześnie jego brwi podskoczyły dwukrotnie do góry.

- Chlejesz dzisiaj? - zapytał retorycznie.
- No nie wiem....- odpowiedziałem [nauczka nr 1 - bądź asertywny].
- Jest tu obok takie fajne miejsce przy drodze, są huśtawki, ławeczki, stoliki i daszki. Idealne warunki. Idziemy w parę osób, chodź.
- Nie mogę - powiedziałem stanowczo.
- Nie pierdol - odpowiedział jeszcze bardziej stanowczo Flanel.

Tu objawiła się moja słaba wola, której brzemię dźwigam do dziś. Zgasiłem fajka, upewniłem się, że nową paczkę "Marsów" mam w bocznej kieszeni spodni, a zapalniczka tkwi w drugiej i wstałem z łóżka. Starannie odłożyłem pomoce naukowe na półkę i wziąłem do ręki zakupioną wcześniej zieloną butelkę wina "Kier" mając nadzieję, że wrócę tu jeszcze, aby kontynuować edukację [nauczka nr 2 - na co dzień możesz łżeć jak pies, ale nie oszukuj samego siebie].

Wyszliśmy na korytarz i udaliśmy się do pokoju Flanela, gdzie nasza ekipa powiększyła się o Haka, Włodka i o ile pamiętam Jareckiego. Być może dołączył ktoś jeszcze, ale to było tak dawno, że naprawdę nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Oczywiście każdy z uczestników był odpowiednio zaopatrzony. Jak zauważyłem, wszyscy tego dnia preferowali napoje wysokoprocentowe w pogardzie mając kunszt polskich winnic.



Niektórzy posiadali wyroby gatunkowe, inni poradzili sobie nabywając drogą kupna ekstrakt rektyfikowany, z którego można było przyrządzić roztwór o podobnych właściwościach. Wiem, że wielu z nas praktykowało również bezpośrednie spożycie ekstraktu, bez zbędnych domieszek. Przyznam się szczerze, że jak dla mnie, to do tej pory spożywanie ekstraktu bezpośrednio z opakowania to jest to, co odróżnia chłopców od mężczyzn. W tym pojęciu nie byłem wtedy jeszcze mężczyzną, choć bardzo się starałem. Niestety, po każdej próbie pociągnięcia ekstraktu z centrali moje wargi zaczynały przypominać skorupkę młodego żółwia stepowego, język zyskiwał sprężystość resorów od "Nyski", a większość krwi odpływała mi do gałek ocznych. Jak łatwo przewidzieć, skutecznie hamowało to moje zapędy. Gdy już byliśmy gotowi do wyjścia okazało się, że tylko ja byłem posiadaczem jednego "Kiera". Inni tego dnia nie brali udziału w licytacji. Po prostu zaplanowali parę rozdań w innej grze. Ja rozpocząłem i dokończyłem swoją grę samodzielnie, a potem przyłączyłem się do gry kolegów, co jak okaże się za chwilę doprowadziło mnie do zguby [nauczka nr 3 - jak przyniosłeś karty do brydża, to nie siadaj do makao]

Ponieważ bardzo lubiłem i ceniłem sobie towarzystwo obecnych kolegów, odrzuciłem wszelkie wątpliwości na bok i ochoczo ruszyłem z nimi ufając, że może i nie nauczę się dzisiaj zbyt wiele, ale za to miło spędzę czas w świetnej kompanii. Wyszliśmy z domu, przeszliśmy przez bramę, która przysięgam była identyczna jak wszystkie inne w tej okolicy i udaliśmy się drogą prowadzącą w lewo, pod górkę. Humory dopisywały wszystkim, więc te 15 minut drogi minęło nam "jak Pan Janek pod Jodełką z bicza strzelił". W pewnym momencie oczom moim ukazał się zaskakujący widok. Po prawej stronie drogi wybudowano piękny obiekt. Pod drewnianymi daszkami-parasolami stały ławy i stoliki. Zgodnie z zapowiedzią była tam również huśtawka. Nikogo nie było w okolicy, więc niczym nie skrępowani zasiedliśmy przy stolikach i z uśmiechami na twarzach rozpoczęliśmy konsumpcję. Ktoś wyjął plastikowe kubki (kulturka bracie!), które natychmiast zostały napełnione dobrem wszelakim. Choć miałem wino, mnie też wręczono kubek pełen wódeczki. Ponieważ grzecznie proszono, nie odmówiłem.

- No to co? Siup? - rzekł Flanel
- Siup! - potwierdził Jarecki
- Zdrówko! - odezwał się Haku
- Zdrówko - westchnąłem i jednym haustem wychyliłem zawartość.

Dwie sekundy później puste kubki powróciły na stół. Jarecki zanim odstawił swój już sięgał po otworzoną flaszkę, aby jej zawartość ponownie przelać do kubków, które rzeczywiście zaczęły wyglądać smętnie, gdy były puste. Osobiście mam taką przypadłość, że tego typu napoje muszę popijać, więc popiłem "Kierem". Przyjęło się.

Tą procedurę powtarzaliśmy jeszcze wielokrotnie. Zmieniały się tylko butelki, a moja popitka pozostała ta sama. Za którymś razem, jako dobrze wychowany geolog, zaproponowałem kolegom, aby spróbowali "Kiera". Ponieważ też byli dobrze wychowani, nie odmówili. Chyba jednak pierwsza kolejka im nie zasmakowała, bo popijali wódką, a z następnych już zrezygnowali. Parę razy próbowaliśmy pohuśtać się na huśtawce, ale o ile pierwszy raz jeszcze jakoś nam wyszedł, to niestety kolejne były totalną klapą. Huśtawki ewidentnie nie miały trzymania bocznego. Dobrze, że spożyte napoje spowodowały częściowe rozluźnienie mięśni i opadaliśmy na glebę w miarę płynnie, bo inaczej to bym się dziarsko obił.

Gdy już zakończyliśmy wszystkie rozdania i pozostało jedynie parę pustych, przeźroczystych butelek oraz jedna zielona, też pusta, postanowiliśmy wrócić do domu. Jest wielce prawdopodobne, że planowaliśmy dołączenie do naszych kolegów, którzy siedzieli przy zaplanowanym wcześniej ogólnorozwojowym i koedukacyjnym ognisku. Tego nie pomnę. W każdym bądź razie powstaliśmy i rozpoczęliśmy powrót do domu. Te 15 minut drogi upłynęło nam jeszcze weselej niż poprzednie, z tym że pokonaliśmy je w znacznie dłuższym czasie. A to dlatego, że choć odległość na mapie była taka sama, to jednak droga w terenie znacznie dłuższa. Staraliśmy się "zygzakować", zupełnie jak konwój tankowców starający się uniknąć torped U-boot'a. Chcieliśmy w ten sposób zminimalizować prawdopodobieństwo kolizji z przypadkowym, pijanym rowerzystą-autochtonem, których o tej porze tygodnia i dnia nie brakowało. Gdy już prawie dotarliśmy na miejsce, ktoś zapytał "Która godzina?". I wtedy uświadomiłem sobie, że gdzieś zgubiłem mój zegarek, do którego żywiłem bardzo osobiste uczucia, jako że został mi on podarowany przez moją Mamę z okazji dostania się na Studia Wyższe. Ponieważ każdy z Czytających Geologów wie, ile wysiłku kosztowało każdego z nas zdobycie indeksu Wydziału Geologii w Roku Pańskim 1991, więc nie wątpię, że zrozumiecie, iż nie mogłem go tam tak zostawić. Pewnie zostałby znaleziony przez jakiegoś lokalnego chlora i zamieniony na dwa "Kiery". Nie mogłem do tego dopuścić! Powiedziałem o tym fakcie moim kolegom, co przyjęli ze zrozumieniem. Nie zaproponowali pomocy w szukaniu, bo wiedzieli, że to sprawa osobista. Tak więc wyruszyłem w drogę powrotną samotnie i rozpocząłem "zygzakowanie" z większą amplitudą [nauczka nr 4 - gdy już "zygzakujesz" - "zygzakuj" w kierunku miejsca spoczynku].

Ze względu na to, że moje "zygzakowanie" objęło również teren trawiasty, droga do celu zajęła mi sporo czasu. Gdy już dotarłem na miejsce i odnalazłem te cholerne stoliki, rozpocząłem poszukiwania. Przeczesywałem teren "wzrokowo". Posiłkowałem się też metodą "dotykową", gdy wzrok mnie już zawodził. Nie wiem ile czasu to trwało, ale jakimś trafem udało mi się dostrzec błyszczącą kopertę zegarka tuż pod elementem wahającym huśtawki. Uradowałem się. Pochyliłem się, by podnieść zegarek i gdy już miałem go w dłoni poczułem nagły przypływ alkoholu do głowy. Pewna część spożytego alkoholu opanowała moje nogi znacznie wcześniej i powodowała "zygzakowanie", inna część, do tej pory przyczajona w mych trzewiach, w tym momencie wyskoczyła z nich i błyskawicznie powędrowała do czaszki. No i wtedy obaliło mnie, zupełnie jak fałd Śluchowicki. Nie dość, że nogi odmawiały mi posłuszeństwa, to teraz jeszcze i głowa przestała współpracować.

Cóż, ważne że miałem zegarek, który natychmiast założyłem na lewy nadgarstek. Zapięcie paska sprawiło mi niejakie kłopoty, ale nie z takimi problemami sobie radziłem, prawda? Choć rozpocząłem już wchodzenie na orbitę i przyciąganie ziemskie było wyraźnie przeciwko mnie, to jednak podniosłem się i raźnie ruszyłem w drogę powrotną. "Zygzakowałem" już potężnie i z dużą szybkością, dlatego też mój błędnik poddawany był znacznym przeciążeniom. Powoli lecz nieubłaganie, przewaga chwil błogiej nieświadomości wzrastała nad chwilami, w których jeszcze mogłem zachować pewną kontrolę na zmysłami. Czułem się jak pilot promu kosmicznego podczas lądowania, który walczy z utratą świadomości, bo wie, że jak ją straci to pewnie wyląduje, ale być może nie w jednym kawałku. Szedłem i szedłem, a celu ciągle nie widziałem. Mijałem kolejne domy i bramy, ale żadna z nich nie wydała mi się tą właściwą. Po pewnym czasie oczom moim ukazało się rondo, które było jednocześnie rynkiem Nowej Słupi.



W tym momencie dotarło do mnie, że zaszedłem za daleko. Wykonałem "w tył zwrot" i zacząłem wracać tą samą drogą mając nadzieję, że tym razem nie przegapię właściwego momentu i poznam nasz dom. Z racji tego, że byłem już totalnie "po drugiej stronie lustra", moja percepcja legła w gruzach. Jak się okazało, nie byłem w stanie utrzymać prawidłowej postawy marszowej (stąd pewnie ten Frankenstein), nie mówiąc już o rozpoznaniu jakiejkolwiek formy architektonicznej. Tym razem szedłem pod górkę i zgadnijcie co!? Zatrzymałem się dopiero, gdy dotarłem ponownie do naszych stolików. Porażka. Znowu "w tył zwrot" i znowu podróż z górki. Znowu widzę rondo i dla ułatwienia okrążam je i powracam na szlak. Znowu pod górkę. Teraz jednak zobaczyłem światełko w tunelu - parę osób idących z przeciwka. Okazali się nimi moi koledzy, którzy jak można to wyczytać w opowiadanku Red Hot'a udzielili mi cennych wskazówek co do lokalizacji naszego domu. Znaczy się powiedzieli, że praktycznie jestem na miejscu. Umknęło to mojej uwadze i powędrowałem dalej po raz kolejny docierając do stolików. Kolejny nawrót i kolejna wędrówka. Sam już nie wiem ile to trwało, ale wiem, że chodziłem tam i z powrotem ładnych parę razy. Bardzo prawdopodobne, że chodziłem tak dwie godziny, po upływie których ponownie spotkałem moich kolegów. Na szczęście tym razem postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i zaprowadzili mnie tam, gdzie trzeba. Czyli prosto do mojego łóżka, nad którym wisiała drewniana półka z pozostawionym na niej otwartym jeszcze "Przewodnikiem ...". Dziękuję Wam Koledzy. Gdyby nie Wy, pewnie błąkałbym się tak do rana.

Jak widzicie nie było to wcale tajemnicze zniknięcie. Po prostu popełniłem parę błędów taktycznych, których mam nadzieję uniknie ten, kto weźmie sobie do serca tych parę rad, których ośmieliłem się udzielić Czytającym.

Słomka (teraz już mądrzejszy i bardziej doświadczony)



SKAMIELINY > CODZIENNIK
 
(c) 2005 by Bloody Mikele alias Michaś